Babcia piekła ziemniaki na blasze – suszki je nazywaliśmy. Była pulchną, energiczną osobą, która potrafiła zaradzić każdej przykrej sytuacji. Uwielbiała nam czytać. My uwielbialiśmy jej opowieści o dawnym życiu, o przygodach, które się dobrze skończyły. Nigdy nas nie straszyła. Miała w sobie spokój, którego dzisiaj nie ma nikt. Nie walczyła ze starością, lubiła ją. Ot, przyszedł w końcu czas na tę starość więc: witaj mi! Była pogodzona z życiem, dużo się modliła. Uważała, że wyszorowane podłogi w domu to droga do raju.
Latem lubiła siedzieć na ławce, która przytulała się do drewnianej ściany domu. Słońce wówczas zalewało podwórko pomarańczowym światłem, a potężna lipa szumiała przyjemnie. Często o tej porze przychodziłam do niej, siadałam obok i razem obserwowałyśmy zieleń trawy, która eksplodowała intensywnością, kiedy oświetlało ją wieczorne słońce.
Zimą paliła pod kuchnią, na której furczały gotujące się w garnkach potrawy. Paliła w piecach kaflowych i piekła rogale. Nikt nie chciał tego robić z nią, bo babcia strasznie rządziła. Jednak mnie to nie przeszkadzało, kiedy chciała coś piec, albo robić przychodziłam „cała dla niej.”
Choinka na święta była niczym święta. Kot nicpoń często tłukł bombki, wtedy nie było jeszcze tych nietłukących się. Uwielbiała srebrne włosy i kazała nam nimi obwieszać krzaczek tak dokładnie, że nie widać było ani skrawka zieleni. Dziadek w wieczór wigilijny chodził do krów i konia dzielić się z nimi opłatkiem. Lubił kpić z ludzi, kpił z humorem z wad, z ludzkich zachowań, ale we wszystkim słuchał babci.
Mogłam mieć jedenaście lat, kiedy moja młodsza siostra ciężko zachorowała. W zimowy, mroźny dzień rodzice pojechali po nią do szpitala, oddalonego od miejsca naszego zamieszkania dwie godziny jazdy. Pamiętam, że byłam sama w domu, chciałam zrobić uroczysty obiad. Spaliłam kurczaka i nie posoliłam ziemniaków.
Mróz wówczas był potężny, drogi oblodzone, nadszedł wieczór a oni nie wracali. Nie było komórek. Przerażona poszłam do dziadków, którzy mieszkali dosłownie przez płot. W stajni się świeciło. Kiedy weszłam babcia doiła krowę, dziadek ścielił bydłu. Ściany od środka były oszronione od góry do dołu. Z przerażenia nie mogłam płakać, szlochałam tylko sucho, zeszło nim dowiedzieli się, o co chodzi. Babcia zlała mnie potokiem dobrych myśli, potem wręczyła kankę z mlekiem, dziadka oddelegowała ze mną i kazała wracać na posterunek. Przewróciłam się na zaspie, mleko jednak się nie wylało. Dziadek siedział ze mną cały wieczór, dopóki nie przyjechali, bo w końcu przyjechali…
Nie ma nic gorszego niż przerażenie dziecka, niż jego lęk, że zostało samo, bo rodzice zginęli w wypadku. Nie ma nic wspanialszego niż obecność dziadków, niż możliwość pójścia do nich. Tego strasznego dnia oni byli moim bezpieczeństwem, nie dość, że naładowali mnie nim to jeszcze dali siłę by stawić czoło temu, co się mogło zdarzyć. Mogli mnie zostawić u siebie, nie zrobili tego, bo mama powiedziała żebym czekała w domu. Obdarowali mnie odwagą. Nie słodzili, nie kupowali zabawek, bo to był zbytek w ich rozumieniu, ale dali mi siłę. Tamtego, zimowego dnia, kiedy myślałam, że wszystkich straciłam (bo moim kolegom poumierali rodzice właśnie podczas tego oblodzenia) oni tchnęli we mnie odwagę i dali znać, że jakby co, są obok. Jednak pomimo tego, że są obok nie mogą z moich barków zdjąć tego strachu, który dźwigałam, bo oni też go przecież czuli. Nigdy im tego nie zapomnę. Wdzięczność, którą wówczas do nich poczułam sprawiła, że zapamiętałam ten dzień na zawsze. Zapamiętałam jeszcze, że mimo największego przerażenia nie można schować się pod spódnicę nawet babci. To była najlepsza lekcja, jaką dostałam. Choć uczyłam się dużo i długo, żaden nauczyciel nie dał mi tego, co właśnie moi dziadkowie. Pogrzeb babci odbył się w dniu moich urodzin, tak wypadło.