Czy istnieje narzędzie, które potrafi zmierzyć poziom ludzkiej samotności?

            Glendon Swarthout napisał nietypowy western. Jego treść oparł na epizodach pochodzących z pamiętników XIX-wiecznych osadników mieszkających na pograniczu w latach pięćdziesiątych wspomnianego wieku.

            Dziki Zachód kojarzy się mi z brawurowymi pogoniami, z rewolwerowcami, wspaniałymi krajobrazami, ze światem mężczyzn samotników, z prawem pięści. Kobiet w tych opowieściach było mało, jeśli już to pełniły rolę ozdobną.

            W „Eskorcie” nie ma żartów ani sytuacji zabawnych. Jest ciężkie życie, życie, które cztery kobiety, żony i matki doprowadziło do szaleństwa.  Pastor Alfred Dowd zastanawiał się, czy istnieje narzędzie, które potrafiłoby zmierzyć poziom ludzkiego osamotnienia. Ja się zastanawiam, czy istnieje narzędzie, które potrafiłoby zmierzyć ile dany człowiek potrafi znieść.

            Trudno jest sobie wyobrazić te miejsca do życia, z których pochodzą bohaterowie. Nie sposób ich do końca zrozumieć aż strach wczuć się w ich skórę i przejść przez to przez, co przechodzili, kiedy pazurami wydzierali nieprzyjaznej przyrodzie skrawek ziemi, by na nim własnymi rękami wykarczować las, potem z tych drzew zbudować dom, stajnię, obsiać pole kukurydzą i modlić się o pogodne lato, by grad nie zniszczył plonów, bo w zimie będą głodować. No i te zimy. Brr… Zimy straszliwe, zimy tak ostre, że temperatura spadała poniżej czterdziestu stopni, a śnieg leżał równo z dachem domu. Potężne śnieżyce. Żeby mogli dotrzeć do stajni albo do wychodka, musieli robić korytarze i budynki łączyć linami. W mroźne zimy nocami wilki atakowały osadników, zabijały ich zwierzęta, zabijały ludzi. Sąsiad od sąsiada mieszkał w odległości trzech, czterech mil. Brakowało drzewa do palenia. Pod skórą u wołów legły się robaki. Z wiosennymi odwilżami przychodziły choroby, atakowały zwłaszcza dzieci na przykład szkorbut, który potrafił w ciągu dwóch dni uśmiercić trójkę maluchów.

            Co roku po takiej zimie, kilka kobiet traciło zmysły. Powody były różne. Najczęściej związane z ich największymi lękami. Lęki te nagle się materializowały a one musiały im stawić czoła. Stawiały, robiły, co należało, ale pewnego dnia, któregoś strasznego dnia ich organizm wyłączał się. Przestawały mówić, chodzić, rozumieć cokolwiek. Całkowity reset. W takim wypadku na wiosnę, zbierano te kobiety do wozu, mężowie losowali, który je odwiezie do ochronki i pozbywano się ich.

            Tytułowa eskorta składała się z dwóch osób: z wyjątkowo odważnej kobiety i dezertera, który zarabiał na zawłaszczaniu sobie cudzych domów.

            Czytając tę powieść byłam wstrząśnięta i przerażona. Nieświadomie weszłam w skórę jednej z kobiet i razem z nią strzelałam do wilków, a te lazły oknami, dachem, kominem… a ona nie miała znikąd pomocy, bo jej mąż wraz z synami pojechał w las po drewno. Ciemna noc, mróz, śnieżyca i skrobanie pazurami do drzwi.

            Niestety autor koło dwusetnej strony zrobił coś, co mnie odrzuciło od tej książki. Co prawda doczytałam do końca, ale mój entuzjazm znikł. Swarthout zabił swoją opowieść; przedobrzył, przesadził, zrobił źle. Obojętnie jak bardzo opowiadane zdarzenie jest autentyczne, kiedy wchodzi w treść opowieści, musi respektować jej reguły. Czytelnik jest w stanie znieść ileś, ale nie wszystko.

            Nie zdradzę, co się zdarzyło, przeczytajcie!

            Co ciekawe w tych surowych warunkach mężczyźni nie popadali w obłęd. Popadali, co prawda w alkoholizm, w rozpacz, którą leczyli alkoholem, ale zmysłów nie tracili.

            Bądźcie z nami!