Prócz tego, że w dwudziestoleciu kobiety rzuciły się do pisania publicystyki, wierszy i powieści, to do stonowanego, do tej pory, głosu literackiego doszedł głos złośliwości i przytyków oraz prztyczków w nos. Panie czuły się niedocenione przez męskie środowisko, ale muszę przyznać, że sobie wzajemnie również nie szczędziły przykrości i szpileczek wbijanych w koleżanki po fachu z neurotyczną wręcz satysfakcją.
Co prawda mężczyźni między sobą także nie przebierali w słowach i nieraz można było dostać czkawki od ich drwin, ale mężczyźni w pewnym sensie mieli łatwiej. Albo na plantach dali sobie po razie, albo poszli na wódkę i sprawę załagodzili. Kobiety za to ze złości dudniły jedynie palcami po zębach i obmyślały kolejne słowne ataki. Jak się domyślacie, takie zachowanie paniom nie przysparzało zwolenników, a jedynie rozśmieszało czytelników. Nakłady czasopism rzecz jasna szły w górę i chyba tylko wydawcy zacierali ręce z powodu charakteru rozwrzeszczanej przekupki, jaki szanowne nadały literaturze.
Mnie samą żenuje takie zachowanie. Obojętnie czy chodzi o środowisko literackie czy muzyczne, kiedy jeden artysta kąsa publicznie innego, bo go po prostu nie lubi. Jest to zachowanie pozbawione klasy i mnie razi, bo od przedstawicieli tego typu środowisk oczekuję kultury i zimnej krwi, a nie szczeniackich wybryków. Ale to moje zdanie. Niektórzy twierdzą, że nie ważne czy dobrze czy źle, ważne żeby o nas mówili. Wielokrotnie o tym pisałam, że jestem przeciwniczką takiego podejścia. Nie mamy wpływu, a jeśli jakiś mamy to ograniczony, na to, co inni o nas myślą i mówią, ale mamy wpływ na nasze zachowanie i tym zachowaniem – według mnie – nie powinniśmy wywoływać skandali. Tylko po to, aby o nas mówiono.
Podoba mi się twierdzenie Kundery, że za pisarza ma mówić jego tekst. Nie wygląd, nie zachowanie, a tekst i tylko z tego ma być rozliczany. Pisarz niejako chowa się za tym tekstem, bo jego słowo jest i jego bronią, i jego marką. Ale korzystać z niego powinien godnie.
Być może też z powodu tego niewieściego jazgotu ukuto w dwudziestoleciu termin „supremacji gęsich piór”. Agnieszka Baranowska nie jest pewna czy to jest określenie pozytywne czy negatywna. Ja zaś pewna jestem, że negatywne, kpiące, lekceważące, mimo iż gęsi uważane są za jedne z mądrzejszych ptaków, to mnie się to określenie nie podoba.
Zwłaszcza Kuncewiczowa z niejaką lubością ostrzeliwała swoje koleżanki przytykami i kpinkami. Ale nim zacytuję wypowiedzi szanownej, muszę przyznać, że sama znam kobiety, które muszą, bo się uduszą. Muszą ci przypiąć jakąś łatkę, muszą wbić szpileczkę zdawać by się mogło, że bez powodu, ale koniecznie publicznie, na przyjęciu albo przy stole. W miejscu, gdzie jest publiczność. Człowiek najczęściej wtedy się nie odzywa, przełknie złośliwości, bo ma wrażenie, że gra w słownego pink ponga mu nie przystoi. Choć, kiedy byłam studentką nie patyczkowałam się. Potrafiłam odparować i miałam w nosie, co kto sobie pomyślał. Ale z biegiem życia uznałam, że wraz z wiekiem powinnam nabrać ogłady i częściej trzymać język za zębami. I tego oczekiwałabym od szanownych z dwudziestolecia. Bo jeśli chciałabym posłuchać wrzasku przekupek, to poszłabym na jarmark, gdzie nawet kurą można było oberwać po głowie z rąk, rzecz jasna, gospodyni
Co zatem Kuncewiczowa pisała o Melcer na łamach „Kobiety Współczesnej”? „Wanda Sztekkerowa (Melcer to nazwisko panieńskie jej matki, które pisarka przyjęła jako pseudonim) nie szuka, nie przebiera: zagarnia rzeczywistość, niczym szynkę pod masarską gilotynę…W Sztekkerowej pisanie stanowi funkcję bytu. Sztekkerowa pitrasi, haftuje, wygrzewa się na słońcu, tańczy, piele, pisze… Pisze, bo to również jest przyjemne.”
Kuncewiczowa ponad to twierdziła, że zadaniem pisarza-artysty jest utrwalać świat. Hm… że, co proszę? „To jest cel najwyższy, któremu podświadomie służą wszystkie instynkty pisarza: i
rządza narzucenia czytelnikowi własnej indywidualności, i liryczny popęd do zwierzeń, i żywiołowa potrzeba nazywania raz jeszcze, po swojemu, rzeczy tysiąckroć poprzez wieki nazwanych.” No i już od jej pierwszych słów nie zgadzam się z szanowną. Od razu zaznaczam, że moje stanowisko, co do roli pisarza odbiega od stanowisk popularnych. W wypowiedziach kobiet dwudziestolecia, a współcześnie w wypowiedziach literatów czasem aż słychać trzeszczenie w stawach, tak ich stanowiska są ambitne i wyśrubowane.
Powtarzam się, ale z mojej perspektywy, pisarza zrównuję z jarmarcznym dziadem, który opowiadał niesamowite historie. Którego opowieści sprawiały, że utrudzeni życiem ludzie na chwilę zapominali o codzienności, a nawet na kilka sekund zaczynali marzyć. Dla mnie to jest rolą pisarza. Pisarz, jak mówi Wiesław Myśliwski nie ma prawa zabierać człowiekowi nadziei. Nie oznacza to, że ma tworzyć lukrowane opowiastki. W żadnym wypadku. Jednak ma opowiadać przede wszystkim i to tak opowiadać, aby zmęczony człowiek miał siłę następnego dnia wstać z łóżka. Pisanie to nie korporacyjny plan dnia, to nie sztywna rozpiska zadań do wykonania złożona z tematów chwytliwych. To nie, w końcu, budowanie dla siebie pomnika. To opowieść. Przede wszystkim opowieść o człowieku, o jego losie, o jego upadkach, o uniesieniach i wariackich pomysłach, o tym jak tonący chwyta się brzytwy, o tym wszystkim co człowieka dręczy. Pisarz to zwyczajny gawędziarz, który opowiadając, troszkę koloryzuje, bo opowiadając innym, opowiada także sobie. A opowieść to środek znieczulający, o czym ostatnio pisałam na Pisarze.pl. Opowiadając innym, opowiadamy sobie chcąc zagłuszyć lęk przed odchodzeniem. Przed przemijaniem. Przed koszmarami. Pisarz i czytelnik płyną na tej samej tratwie. Mierzi mnie twierdzenie, że pisarz, ma prowadzić naród tam czy tam, że ma tworzyć mu światopogląd. Nie. Pisarz jest jak opiekun, nawet jeśli jego proza czasem krzyczy, to pisarz nie powinien zapominać, że jest na równi z czytelnikiem. Nie ma prawa zadzierać nosa tylko, dlatego że, ma łatwość czerpania ze swojej wyobraźni. To jak pieczenie chleba. Uczciwy piekarz chce nakarmić wszystkich. Nikogo nie pominie, ale też nie oczekuje dla siebie z tego powodu laurów. Dla niego satysfakcją jest to, że udało mu się wszystkich nakarmić, że dla nikogo chleba nie zabrakło.
„Zofia Nałkowska. Także entuzjastka życia. Ale jak gdyby nie na własny użytek. Jej afirmacja, to nie tyle miłość, co zachwyt – żądza wysublimowana.” Pisze dalej Kuncewiczowa. „Zofia Nałkowska – żyje za sprawą artyzmu. Wygrzewa się na słońcu, tańczy, społecznikuje, żeby doświadczyć skali i timbru tych słów, które wyrażają zachwyt dla zjawisk słońca, rytmu, czy ludzkiej gromady. Jej bezinteresowne pieśniarstwo jest więc raczej reakcją w kategoriach transcendentalnych. Nałkowska cieszy się i chlubi życiem, jak cudzoziemiec, rozmiłowany w obcym kraju, którego prawa jednak go – nie obowiązują.”
„Ewa Szelburg – kobieta szczęśliwa. Kobieta, tak przez swoje kobiece szczęście wysoko uniesiona, że o świecie mówi, jak anielica – przez okno raju. Pamięta świat; pamięta dobrze wszystkie na nim zajęcia, smutki, triumfy – sama kiedyś żyła. Więc rozumie, współczuje… Nieraz na obłoku przypływa tuż nad ziemię, sprawdza trafność wspomnień, chce ludzi wtajemniczyć w niebo. Zaraz wszakże wraca – niezrozumiana – do swego Edenu. Bo między nią a życiem stoi szczęście – największa tajemnica.”
O innych wypowiedziach Kuncewiczowej następnym razem, ale już z tych przytoczonych można zauważyć, że kpi z koleżanek. Podśmiechuje się z nich. Nie traktuje ich poważnie. Czyli, co? Pisanie Kuncewiczowej, w jej mniemaniu, jest poważniejsze, ważniejsze niż jej koleżanek? Jeśli tak uważa, to na jakiej podstawie?
One jej odparowywały ku uciesze czytelników. A może to była tylko gra, może były zadowolone, że o nich wspomniała w tym artykule, może to tylko takie tam przyjacielskie prztyczki w nosek? Może. Trudno to ocenić po tylu latach nie znając wszystkich opinii. Jednak muszę powiedzieć, że w moim odczuciu, przerost ambicji zabija opowieść. Zauważcie, że wielu powieści z tamtych czasów nie da się czytać, bo niczym wał korbowy, huczy w nich ta wiekopomna rola autora!
A pisarz to taki sam człowiek jak każdy inny. Popełnia błędy, upada, ale też przygląda się ludziom i światu. Może bardziej wnikliwie się przygląda. Może częściej tworzy roszady z własnych myśli, z własnych domysłów czy przeczuć. Próbuje stworzyć wzór przyszłości, ale szybko się orientuje, że ten wzór jest zmienny, bo każdego dnia zmieniają się składniki równania. Jednak póki pracuje na rzecz człowieka, na rzecz czytelnika, póki jest z nim uczciwy, póki nie manipuluje nim – jest na dobrej drodze.
W pracy pisarskiej podstawową sprawą jest samodyscyplina, bo nikt nad tobą nie stoi. Nikt nie odlicza godzin twojej pracy. Tylko ty sam. Pewnie, że pewne zobowiązania z powodu zawartych współprac w pewien sposób wywierają presję, ale jeśli zawalisz, ktoś inny wskoczy na twoje miejsce. Nie będzie awantury, dyscyplinarnego zwolnienia, bata nad grzbietem. Po prostu. Nie, to nie. Dlatego pisarz w pewnym sensie ciągle brodzi we mgle. Nie jest pewien czy co tylko oddany tekst do wydawnictwa spodoba się czytelnikom. On nie jest pewien, a co dopiero wydawca.