Siła opowieści

 
„Opowiadamy sobie historie, aby żyć” powiedziała razu pewnego Mira Marcinów i choć współcześnie tych historii mamy nadmiar, jak wielu innych rzeczy, to jej słowa zapadły mi w serce. Jest w nich coś na kształt pierwotności, a nawet prymitywizmu z jakiego opowiadanie się narodziło.
Pamiętam pewną okropną noc, kiedy byliśmy pod namiotami bez rodziców i dostałam duszności, ale nie miałam leku. Moja siostra siedziała przy mnie całą noc bezsenną i opowiadała mi najprzeróżniejsze historie, aby odwrócić moją uwagę od tego, że się duszę. Przetrwałyśmy, przetrwałam, obeszło się bez pogotowia, zresztą w górach o nie nie tak łatwo. Przetrwałam dzięki jej opowieściom, a potem trzymaniu się z daleka od pewnych innych rzeczy.
 
Opowiadamy, aby żyć, aby żyć mogli inni.
Tak robili ludzie głodujący, ludzie w obozach koncentracyjnych, czuwające przy chorych dzieciach matki, ratownicy, przysypani w jaskiniach podróżnicy. Opowieść odwracała uwagę od tragicznej sytuacji i niosła nadzieje, że jeszcze nie wszystko stracone. Tak, zawsze niosła nadzieję i nie wolno jej tej nadziei pozbawić.
Choć opowieść bywa pełna goryczy, bólu i tragicznych zdarzeń, to może się zakończyć, jak Janko Muzykant: Matulu, czy Bóg da mi skrzypce? Da ci, da. Parafrazuję, nie pamiętam dokładnie. Opowieść zaczyna się od zachwytu, od zauroczenia czymś, od podobnego zauroczenia, jakiego doświadczył Janek. Dzieci potrafią się tak zachwycić, tak zachwycić, że świat rzeczywisty przestaje istnieć. Taki zachwyt to dar, choć Jankowi nie wyszedł na dobre, ale jego sytuacji i temu, jak zakończył życie winni byli inni ludzie, winni byli dorośli. Marzyć o czymś i nie móc tego mieć, pragnąć czegoś i oglądać przez szybę, to jest i wspaniałe, i dramatyczne. Żaden z dorosłych, którzy dzieciaka wychowywali, znali, a potem sądzili, nie potrafił zrozumieć takiego pragnienia. Dla niego muzyka była opowieścią, która zagłuszała burczenie w brzuchu, rekompensowała sińce i kuksańce.
 
Jako dziesięciolatka oglądałam film o Straussach. Nie wiem czy tak było w rzeczywistości, ale w tym filmie ojciec, mimo że grał, mimo że komponował to nie znał nut, dlatego nie mógł orkiestrze przedstawić partytury. Dopiero jego syn odebrał wyksztalcenie muzyczne. Ojciec na początku grywał w karczmach i restauracjach. nie znalazła potwierdzenia tej nieumiejętności ojca, dlatego poprawcie mnie jeśli się mylę.
Film mnie zauroczył jako dziecko. Zauroczył mnie sam Strauss (ojciec), który słyszał muzykę wszędzie, a potem ją przetwarzał bez zapisywania. Dziwili się mu współcześni, jakim cudem potrafi skomponować tak piękne utwory bez ich zapisywania. Jak każdy dźwięk objąć głową i zapamiętać, aby bez błędu je powtarzać wielokrotnie.
 
Taka umiejętność skojarzyła mi się z Mickiewiczem, który improwizował i często zapamiętywał te długie improwizacje poetyckie, ale i z Papuszą, która układała swoje wiersze i pieśni w głowie, a potem je recytowała nigdy się nie myląc.
 
Ktoś mnie kiedyś nazwał „utalentowanym samorodkiem”. Nie spodobało mi się to. Zabrzmiało jakbym była tym Jankiem Muzykantem, który rzępolił na zrobionych przez siebie skrzypeczkach i tęsknił do czystych, pięknych dźwięków, jakie wydawały prawdziwe skrzypce, które były dla niego niedostępne. Nie. Nie spodobało mi się, bo skojarzyło mi się z nieopierzonym kurczakiem, który wpadł pod wodę z rynny, z którego się śmiano, bo był niezdarny i mało bystry. Pisać umiałam od trzeciego roku życia, czyli narzędzie posiadałam można rzec od razu. Cóż więcej mi brakowało? Wyobraźnia dopisywała. Miałam wszystko! Nie byłam opuszczona, zaniedbana czy zlekceważona przez swoje środowisko czy najbliższych. Jaki samorodek? Choć mi pisarstwo odradzano. Że nieoszlifowany diamencik? Wrr. A inni to diamenty pierwszej próby bez szlifowania i wypowiadać się mogą, żeś ty nieoszlifowany. Ech…bo trzeba przyciąć, dopasować, podkoloryzować i wtedy żeś już oszlifowany i migoczesz w świetle jak te miliony innych, identycznych, bez skazy. Należysz już do wspólnego mianownika: diamenty. Wszystkie identyczne, zachwycające, ale bez osobowości. i nawet nie zauważasz, że stajesz się nieciekawy.
Nie zawsze trzeba szlifować.
 
Nie zawsze należy pozwolić, aby szlifowali złotnicy. Czasem wartością diamentu, jest to, że się różni od ideału, że ma rysy i niedoskonałości, dlatego jest tak bardzo ludzki, bo kogo diamenty mają cieszyć, jak nie ludzi?
 
Samorodkiem był Janko, który potrzebował fachowej pomocy, ale padł ofiarą nieczułości i ludzkiej bezwzględności. Jednak, gdyby mu dać prawdziwe skrzypce i trochę czasu, grałby jak mistrz i to bez szkół. Nie miał narzędzi. Gdyby mu się udało, mógłby już zarobić nawet na graniu do przysłowiowego kotleta i przestałby być popychadłem. Jednak u niego skończyło się na pragnieniu, na wręcz obsesyjnym pragnieniu zagrania na prawdziwych skrzypcach. Na pragnieniu usłyszenia ich czystego dźwięku.
Kto nigdy niczego tak mocno nie pragnął, ten nie zrozumie podobnego pragnienia. Jednak skoro sam nie potrafi tak pragnąć, nie powinien lekceważyć siły takiego pragnienia. Kto nigdy nie marzył z całych sił, ten nie pojmie marzyciela. Jednak skoro go nie pojmie, nie powinien marzycielowi podcinać skrzydeł, tylko dlatego, że sam nie potrafi marzyć.
 
Określenie „samorodek” uruchamia we mnie za każdym razem to samo wspomnienie. Mam z pięć lat. Jest ciepły dzień. Słońce chlusta przez okna (miałyśmy ścianę w naszym pokoju z okien). Siedzę na taborecie w przedpokoju na przeciwko drzwi szklarni, w której krzaki pomidorów dosięgają sufitu. Na kolanach trzymam misia. Przyglądam się, jak jego ucho bezradnie wisi na kilku włoskach. Jeszcze nie umiem go przyszyć. W prawej ręce trzymam kredki, w lewej kartki. Na brzuchu misia powstaje moje pierwsze opowiadanie o tym, co miś czuł, kiedy odpadło mu ucho.
 
Jeżeli z samorodkiem pójdziemy dalej, to każdy w pewnym sensie jest samorodkiem, ale nie każdemu może odpowiadać to określenie. Jest w nim lekceważenie i wywyższanie się, przynajmniej według mnie. A, bo to taki samorodek, coś tam sobie dzióbie, z kłody wystruga Jezuska albo anioła, po, co to komu, ale struga. Ot, i cała prawda o samorodkach. Ale, jeśli ktoś ma firmę, która te Jezuski i anioły, serca i deski z sentencjami wycina na „porządnych” płytach, to on jest pan! On nie struga w kącie, on nie samorodek a „bizmesmem”, wrzuca na maszynę wzór i się robi. A nie, żeby paluchy obijać scyzorykiem, drewna szukać, czas tracić, skoro przed TV można piwo wypić, serial obejrzeć, wiadomościami się zdenerwować ? A nie na podworcu siedzieć i strugać.
 
Samorodek czyli bez oficjalnego wyszkolenia.
Bo ktoś z wyszkoleniem, ale wiele mniej utalentowany, to jest Ktoś, na pewno nie samorodek. Nie wiem czy nadal tak jest, ale jeżeli chodzi o artystów malarzy po ASP to mogli wystawiać swoje obrazy w galeriach, a artyści amatorzy nie mogli. Kiedyś tak było, dzisiaj się tym nie interesuję. Nim zerknięto na obrazy, to najpierw żądano dyplomu. Jest to pewnego rodzaju zabezpieczenie przed konkurencją artystów w tym zwodzie wykształconych, ale pisarzem może być każdy. Aktorów też czasem biorą z ulicy, a potem delikwent zaczyna grać w serialach.
 
Co jest lepsze? Nie moja głowa, jak mawiała moja babcia. Jeżeli ktoś wykonuje dobrze swoją robotę, to mnie jego wykształcenie czy jego brak, nie interesuje.
Są ludzie, którzy w sposób naturalny wyłapują błędy nie tylko ortograficzne, a rzeczowe, niezgrabności gramatyczne. Wyłapują je z łatwością bez żadnych kursów. Mają do tego smykałkę. Inni za to wyłapują „wyrwy” w fabule, lekceważąc błędy. To są predyspozycje do pewnych zajęć, które mogą stać się zawodami. Nigdy bym zdolnego korektora czy redaktora nie nazwała „samorodkiem”, nawet jeśli sprawdzałby teksty czysto hobbystycznie.
Zresztą nikogo bym tak nie nazwała.
 
Opowieść potrafi zabliźniać rany, leczyć i szukać „światełka w tunelu”. Potrafi. Wspominałam wam już o tym wielokrotnie. Wychowałam się na opowieściach nie tylko babcinych, ale takich normalnych, codziennych. Każdego wieczoru opowiadałyśmy sobie z siostrą, już przy zgaszonym świetle, co się wydarzyło w szkole. Te opowieści przechodziły często w opowieści fantastyczne, co by się zdarzyć mogło gdyby? Zmyślałyśmy niestworzone historie, ale jak przy tym się śmiałyśmy…aż nas brzuchy bolały.
Każdy opowiadał. Sąsiad, znajomy, gość, rodzice. Czy to była plotka, czy prawdziwa historia, było ich na pęczki. Jednak to były opowieści gadane, przekazywane z ust do ust. Ucho ludzkie było eterem, do którego od drugiego człowieka wpadały opowieści czy wiadomości prawdopodobne, możliwe. Bo te z telewizji czy gazet to większość bojkotowała. To człowiek był nosicielem prawdy, kłamstwa też, ale teraz myślę o prawdzie.
 
Nie każda opowieść jest dobra. Ta propagandowa dobra nie jest, ale każdy z nas ma kawałek rozumu i wie czego słuchać. W co wierzyć, a co mądrzejsi, wiedzą nawet, że niczemu w stu procentach nie można ?
Dobrego!
Na fotce osłoda choć tylko wirtualna ? Zakopiański sernik z cudaśnym przybraniem, podawany na talerzach przypominających ciemne płytki schodowe, ale jedzenia super ?