Pierwszy centymetr krawiecki pojawił się w 1810 roku, wymyślony przez jednego z paryskich krawców. Ale u na rozpowszechnił się dopiero w latach czterdziestych XIX wieku.
A w jaki sposób wcześniej zdejmowano miarę? Kto wie?
Kiedy jest nam zimno zakładamy sweter, ale w wieku XIX swetrów jeszcze nie noszono. A kto wymyślił to odzienie?
Gaeliccy rybacy z zachodnich wybrzeży Irlandii, gdzie do dzisiaj mieszkańcy utrzymują się z wyrabiania swetrów.
Jednak nasze pra, pra, prababki na drutach robiły jedynie grube pończochy. Taki sweter do garderoby w żadnym wypadku nie pasował, do dzisiaj (obojętnie jakby nie był wykwintny) to jest uważany za ubiór sportowy i do eleganckiej sukienki wybierzemy raczej żakiet niż sweter. Czyż nie?
Zamiast swetra na ramiona zarzucały chusty i zauważcie, że na wielu ilustracjach z dawnych czasów jest to stały element stroju kobiety.
Samo lniane płótno nie było poddawane farbowaniu, bo włókno lniane słabo przyjmowało barwniki, dlatego koncentrowano się jedynie na maksymalnym wybieleniu. Kładąc je na rosie w słoneczne dni. Jednak chętnie i często farbowano wełnę, i to wszystko, co wyblakło, albo się poplamiło. Damy chętnie również zmieniały kolory starym sukniom, aby je odświeżyć, bo wbrew pozorom gospodarne kobiety nie kupowały, co chwilę nowych fatałaszków. Tylko, na wyprawy ślubne dla córek (w zależności od zamożności domu) wybierano najpiękniejsze tkaniny, choćby płótno holenderskie, którym obdarowywano panienki. Jednak związane to było z tym, o czym już pisałam, że wyprawa musiała zawierać sporo cennych rzeczy, bo stanowiła jedyny majątek córki. Majątek, którym mogła dysponować sama.
Z barwnikami jest związana również tragiczna ciekawostka. W pewnym momencie zrobił się szalenie modny kolor zielony i większość kobiet suknię w tym kolorze sobie sprawiała i pończochy a potem nagle umierały. Sama suknia nie była jeszcze tak niebezpieczna, bo nie przylegała bezpośrednio do ciała. Gorzej było z pończochami, zabawkami dla dzieci czy dekoracjami z cukru. Tak zabójcza zieleń nazywała się zielenią Scheelego, a była po prostu trucizną opartą na arszeniku.
W historii kosmetyki również znajdziemy pigmenty o tragicznych skutkach. Było coś z tzw. bielą kredową, która też panie wysyłała na tamten świat. Kiedy znajdę notatki, to napiszę o niej coś więcej. Ale dzisiaj skoncentrujmy się na barwnikach naturalnych, w które obfitowały wszystkie dwory, a które to barwniki nie zabijały choć nie było wśród nich zielonego Z barwników naturalnych trudno uzyskać kolory intensywne. Coś na ten temat powiedzieliby również dawni malarze obrazów, którzy niejednokrotnie sami tworzyli kolory, których używali i strzegli ich receptur jak największych skarbów, choć również ocierali się o trucizny. Bo, co ciekawe, trucizny dawały kolory przepiękne, ale w skutkach zabójcze.
W większości dworów na strychach suszyły się farbiarskie zioła i inne ingrediencje (składniki) zbierane po lasach i łąkach. Kora olchy, brzozy, jagody lub kruszyny, liście janowca, wiązki rezedy. Izabela Czartoryska w swoim ogrodzie wydzieliła kawałek dla siedmiu roślin farbiarskich, bo jej zdaniem były niezbędne w gospodarstwie.
Ale, ale dwory nie bazowały tylko na rodzimych roślinach. Kupowano i sprowadzano z Ameryki szczapy, albo trociny z tamtejszych drzew. Były to mieszanki z pni różnych tropikalnych drzew rosnących najczęściej w Ameryce Południowej. I to dzięki nim, wywarowi z nich, w zależności od gatunku drzewa, damy mogły cieszyć się sukniami błękitnymi, czerwonymi i żółtymi. Nie tracąc przy tym życia. Barwniki te nie były trudne do zdobycia. w pierwszym lepszym sklepiku miejskim można było je kupić, albo nawet pozwolić by wędrowny kramarz przyniósł nam je pod sam nos.
Jednak aby odpowiedni wywar zrobić i uzyskać pożądany odcień, trzeba było wykazać się wiedzą i praktyką. Dlatego zeszyty pan domu wypełnione były po brzegi nie tylko przepisami kulinarnymi czy lekarskimi, ale również przepisami farbiarskimi.
Orzechową farbę na przykład robiło się następująco: zebrać zieloną łupinę z orzechów włoskich, ugnieść, wysuszyć, potem ługiem polać i dobrze gotować. Każdy wie, ten kto jadł młode orzechy, co sie dzieje z dłońmi dzięki tym zielonym skórkom.
A wystarczy przyjrzeć się naturze. Takie papugi. To nieprawdopodobne, żeby żywy organizm miał tak piękne, intensywne kolory, które nie są śmiercionośne. Albo motyle. To samo. Człowiekowi aż mowę odbiera z zachwytu. Trudno się dziwić, że ludzie chcieli wyprodukować podobne barwy
Próbowaliście kiedykolwiek barwić cokolwiek? Poza włosami i twarzą?
Wspaniałego dnia