Nie potrafię antyszambrować i narzucać się

 
W wieku XX –tym kobiety – pisarki tworzyły teksty niemożliwie skomplikowane. W podtekście cały czas rywalizowały z mężczyznami, chcąc poprzez swój rozwój intelektualny nawiązać z nimi dialog na równych prawach. Chciały udowodnić, że kobieta może być geniuszem. Bardzo lubiane słowo w tamtych czasach, a w korespondencji między literatami występuje ono nieskończenie wiele razy.
 
Czym jest zatem geniusz?
 
To nie talent, z czym w moim odczuciu go mylono. To też nie ponadprzeciętna wyobraźnia, to także nie umiejętność czytania w ludzkiej duszy czy magiczna intuicja.
 
Geniusz to umysł potężny, obdarzony w równym stopniu postrzeganiem we wszystkich zmysłach. Posiadający niezwykłe zdolności, niezrozumiałe dla innych, przez co wydają się nadludzkie.
 
W efekcie tych kobiecych bolesnych podskoków i ciągłego stawania na palcach książka „Dwudziestolecie mniej znane. O kobietach piszących w latach 1918-1939” ukuła nazwę „dziwożony”. Pisarki tamtego okresu to grupa kobiet samotnych, nieszczęśliwych, niespełnionych, potężnie zmęczonych psychicznie. Czytamy o Annie Iwaszkiewicz, Stanisławie Przybyszewskiej, Marii Morozowicz-Szczepkowskiej czy Edycie Stein.
Kobiety te chcąc pisać albo zamykały się w domowym zaciszu i nie wychodziły poza kartki dziennika, albo postanawiały żyć samotnie, uzależniając się od morfiny i żyły w ciągłym rozedrganiu. Kobiety o umysłach wybitnych, wypalały się, wysuszały.
 
Czy dzisiaj jest wiele inaczej? Jeżeli kobieta jest żoną i matką i do tego jeszcze ma czelność parać się pisarstwem jest podobnie stłamszona i ubezwłasnowolniona, co kiedyś. Chodzi o uczciwe spojrzenie na kobietę piszącą w XXI wieku, kobietę która próbuje pogodzić i rodzinę i obowiązki i pasje zawodowe i stara się nie stać mentalną pacjentką doktora Freuda. Jej możliwości rozwoju warunkuje miejsce zamieszkania. Duże miasta dają więcej swobody, ale prowincja jest ciągle pełna konwenansów, z którymi walka to prawdziwa donkiszoteria.
 
Presja otoczenia wymusza by najpierw wypucować dom (bo co ona robi cały dzień jeśli nie sprząta-leniuch!) Pamiętać o świętach, rocznicach, imieninach, odwiedzinach, dbać o figurę i różowe policzki, farbować włosy tak, żeby wyglądały na naturalne, nie starzeć się broń Boże, zawsze mieć niespodziankę w zanadrzu i pisać od dwunastej w nocy do siódmej rano, kiedy towarzystwo szeroko ziewając zapyta, co ze śniadaniem? A nerwy? Na nerwy usłużna reklama podrzuci kilka produktów, które otumanią i uszczęśliwią, bo szkoda czasu na złość.
 
Wolny zawód ma to do siebie, że nie pokazuje środowisku, w którym się żyje ani biura, ani garnituru, w którym wychodzimy do pracy, nie ma szyldu na drzwiach, że przyjmuję strony od-do.
Dla obserwatora taka kobieta siedzi w domu i nic. Grządki nie oplewione, kur nie hoduje, ani króli tylko psa ma, ale on też jakiś dziwny, bo kury łapie przez płot, no w locie ptaka potrafi pochwycić, widział to kto, panie, co tam się dzieje! Mówi sąsiad do sąsiada, który od rana do wieczora wgapia się w podwórko nieroba, kobiety piszącej. Bo taka przecież nie powie im, że pisze, już lepiej niech myślą, że nic nie robi.
 
Kobietom piszącym po roku 1918, znacznie łatwiej było niż tym, które tworzyły w wieku dziewiętnastym. Jednak występowały samotnie bez wsparcia grupy, krytyków czy partnerów.
 
Anna Iwaszkiewicz pisała tylko dziennik prowadziła go do 1935 roku, ganiła siebie za tę słabość, uważała, że brak jej talentu, że jako kobieta nie zdolna jest stworzyć czegoś wartościowego, ale całe życie pragnęła pisać. Była w ciągłej rozterce, w wiecznym poczuciu winy, w przeświadczeniu, że nadużywa obfitości życia pragnąc niemożliwego. Jedyną drogę kobiety widziała w małżeństwie, a potem w macierzyństwie. Uważała, że kobieta nie potrafi uprawiać prawdziwej sztuki. Jest autorką wielu szkiców, w tym tekstów na temat Prousta i Conrada, jest również tłumaczką, ale te role jej nie uszczęśliwiały, nie czuła się spełniona. Była w ciągłym konflikcie z sobą samą. Bała się. Bała się śmieszności, popełniania błędów i krytyki.
Tego wszystkiego czego boi się każdy człowiek, kiedy postanawia iść własną drogą. Brak zrozumienia przez otoczenie potrafi unieszczęśliwić, nie każdy ma siłę znieść takie wyalienowanie. Jej postawa przy całej dobrej woli, mnie osobiście zirytowała od samego początku. Swoje wahania przypłaciła chorobami nerwowymi, szpitalem. O jej słabym zdrowiu wspominał nawet Iwaszkiewicz w listach do Miłosza. Kiedy człowiek przez blisko trzydzieści lat (tyle z przerwami prowadziła dziennik) bije się z samym sobą w myślach musi się w końcu załamać. Choroba wyłącza organizm, niczym wirus komputer. Przynosi odpoczynek od myśli i zgiełku rzeczywistości. Nie potrafię jej współczuć, być może dlatego że jestem zwolenniczką zasady: lepiej grzeszyć i żałować niż żałować, że się nie grzeszyło.
 
Stanisława Przybyszewska to całkowite przeciwieństwo Iwaszkiewiczowej. Ale również kobieta nieszczęśliwa. Uzależniona od morfiny, doznająca załamań nerwowych (dość częsta przypadłość wśród kobiet dwudziestolecia). Była kobietą samodzielną, uznaną autorką, za sztukę Sprawa Dantona otrzymała chwalebną ocenę od Leona Schillera, publikowała w „Wiadomościach Literackich”, otrzymała stypendium Departamentu Sztuki Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zwracali się do niej tłumacze, którzy chcieli przełożyć Sprawę Dantona na język angielski, niemiecki, ukraiński i rosyjski.
Uważała się za geniusza, reszta społeczeństwa to pospólstwo i zwyczajni ludzie. Macierzyństwo skwitowała w swojej sztuce słowami „Niech sobie natura zakłada wylęgarnię w innych ciałach – niezdolnych do szczęścia”. Według niej idealny twórca musiał uwolnić się od płci, emocji, indywidualizmu. Buntowała się przeciw ojcu Stanisławowi Przybyszewskiemu. Do końca życia pozostała skrzywdzonym emocjonalnie dzieckiem przez rodzica, bolało ją że ojciec lekceważył jej aspiracje twórcze, że traktował ją instrumentalnie. Bolało ją, że przyjaciele nie docenili jej sukcesu, nie chwalili jej wybicia się jako artystki. W efekcie nie skończyła powieści, która w zamierzeniu miała liczyć osiemset stron. Zamknęła się w sobie, załamała, popadła w depresję.
 
Zabrakło złotego środka. Równowagi, której prawdopodobnie wcale nie szukała. Pewnie myślała, że genialny artysta musi cierpieć, rozmawiać z demonami i szaleć po nocach walcząc z koszmarami i wytworami własnej wyobraźni. Mimo radykalnych poglądów nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. W jej działaniu zabrakło mądrości, której od geniusza bym wymagała. Nastawiona destrukcyjnie do siebie i świata wokół niosła chaos i zniszczenie, no i pretensje, że najbliższe osoby nie chcą obcować z jej sukcesem artystycznym. Pełna żalu i goryczy w końcu musiała się załamać.
 
Człowiek rzuca się na bandę, na szańce, podpala stosy aż w końcu opada z sił, bo chciałby żeby inny człowiek zwyczajnie potrzymał go za rękę.
Bo każdy z nas w głębi duszy jest samotny. I każdy chciałby się od czasu do czasu przestać się bać, chciałby poczuć się bezpiecznie, a żeby tak było trzeba szanować ludzi wokół nawet jeśli jest się geniuszem. Bo każdy geniusz jest tylko człowiekiem.