„Lepiej, abyś nie umiała pisać, niż abyś nie umiała lub nie lubiła cerować” napisała pewnego dnia Nina Łuszczewska do córki Jadwigi późniejszej poetki Deotymy. Choć, kiedy odkryła talent improwizatorski u córki do cerowania już jej nie goniła Jednak dla większości panien nie obdarzonych żadnym wielkim talentem, ta maksyma w XIX wieku służyła jako motto życiowe.
Chyba bym się kłóciła z tymi słowami, gdyby mnie ktoś poczęstował w latach młodzieńczych tą „mądrością,” ale w tamtych czasach kobieta miała obowiązek troszczyć się o swoją garderobę, jak i o garderobę domowników. Dlatego też musiała umieć ją naprawiać. Mimo obecności służących, panienka pobierała naukę szycia a wolny czas koniecznie musiała wypełnić robótkami ręcznymi. Było to w dobrym tonie, aby cały czas była czymś zajęta.
Lubicie szyć, cerować, wyszywać czy haftować? Kiedyś z konieczności robiłam sweterki dla dzieci na drutach, albo chusty wełniane. Jednak wszelkiego typu mereżki, ściegi, cerowania skarpetek doprowadzały mnie do rozstroju nerwowego. A na pracach ręcznych trzeba było się tego uczyć. Znacznie lepiej mi szło lutowanie Oj nie nadawałabym się na dobrze ułożoną panienkę z XIX wieku. Co nie znaczy, że tych prac nie umiem. Umiem. Pamiętam, że sama sobie (z konieczności finansowej) uszyłam białą bluzkę na egzaminy. Bardzo ją lubiłam i była tą szczęśliwą bluzką
Jeżeli dama nie była zmuszona warunkami materialnymi do szycia dla siebie odzieży, to szyła dla przyjemności albo na cele dobroczynne albo dla kościoła np.: ornaty. Kobiecie bowiem nie wypadało siedzieć z założonymi rękami. „Niewiasta bowiem, która domowymi zatrudnieniami i igłą nigdy się nie zabawia, choćby wiele światła posiadała, nie dopełni przeznaczenia swego i często nudną sobie i drugim będzie” – grzmiała ze stron swoich poradników Klementyna Hoffmanowa a Nakwaska dodawała „powołaniem płci naszej jest ręczna praca.” Trochę się człowiek buntuje, kiedy to czyta, jednak panie miały rację, nie tyle w dorabianiu ideologii do zajęć kobiecych, co ucząc kobiety różnych rzeczy.
Dlatego, że ówczesne kobiety niewiele potrafiły zdziałać bez mężczyzny, a kiedy w ich życie wdarła się tragedia nie potrafiły o siebie zadbać ani również o dzieci. W sytuacji, gdy potrafiły szyć, wyszywać czy cokolwiek innego, już mogły sobie poradzić. Już na chleb w jakiś sposób zarobiły. Moja babcia opowiadała, że wyszywała obrusy dla Żydówki, która je u niej zamawiała. I już trochę grosza do domowego budżetu wpadało. Największy krzyk kobiety (działaczki) podniosły po Powstaniu Styczniowym, gdy wielu mężczyzn zginęło albo zostało wywiezionych na Sybir, a kobiety również te wysoko urodzone zostały same bez majątków, bo te zostały skonfiskowane. Okazało się wówczas, że były bezradne. Nic nie potrafiły robić. Zupełnie nic i razem z dziećmi umierały z głodu na ulicach. Dlatego autorkom poradników tak zależało na szkoleniu kobiet choćby w szyciu. Żeby chociaż łatę potrafiły przyszyć, albo dziurę zacerować.
XIX wiek jest tym czasem, gdy robótki ręczne przeżywały renesans. A w dworach sporo tkanin wytwarzano jeszcze na miejscu u siebie. Majątki miały stada owiec, uprawiano także swój len i konopie. Wyrób tych tkanin należał do tzw. gospodarstwa kobiecego. To pani domu, albo ochmistrzyni odbierała z folwarku wyczesaną kądziel i rozdzielała ją dworskim kobietom do przędzenia.
Przędzeniem zajmowały się kobiety w jesienne i zimowe wieczory. Siedziały w izbie czeladnej, którą oświetlał tylko ogień na kominku i opowiadały sobie najdziwniejsze historie. Co ciekawe izba ta ściągała do siebie całą służbę, rezydentki a nawet dzieci, którym nie wolno było przebywać w czeladnej, a mimo to zakradały się, bo nie mogły się oprzeć niezwykłemu nastrojowi tam panującemu. Bywało także tak, że kołowrotek turkotał także w pokoju bawialnym, ale to już inna opowieść
Wspaniałego dnia!