Flisacy, bandosi, przemytnicy

 
Koło roku 1895 flisactwo w Galicji prawie całkiem zanikło. Kolej docierała już niemal wszędzie więc z drogi rzecznej, często bardzo niebezpiecznej, przestano korzystać. Do tego jeszcze najlepsze drzewo zostało już spławione i sprzedane za granicę, a w Galicji bardzo podrożało.
 
Jednak był czas, gdy chłopi chodzili na flis, a kobiety i dziewki plus wyrostki, zwłaszcza ze wsi lasowskich, chodzili na roboty polne do Królestwa Polskiego. Poruszali się pieszo, szli gromadami, niosąc ze sobą dodatkową odzież i chleb. Wychodzili z domu na wiosnę, a wracali jesienią, po wykopkach. Byli to ludzie z mniejszych, biedniejszych gospodarstw. Nazywało się to chodzeniem na „bandos”.
 
Organizowaniem bandosów zajmowały się obrotniejsze kobiety i żydowscy agenci. Robotę znajdowano po dworach w pasie pięć do sześć mil od granicy. Za pracę dostawali wikt i trzydzieści-sześćdziesiąt reńskich przynosili do domu. Przy czym wójt (Jan Słomka) zarabiał rocznie piętnaście zł reńskich. Flisak zarabiał pięćdziesiąt, a nawet sto zł reńskich. Od razu widać, co się opłacało.
 
Tak flisacy, jak i bandosi, aby przedostać się za granicę musieli mieć paszporty, które wydawało starostwo. Paszport kosztował piętnaście centów, ale trzeba też było dać łapówkę „pisarzom” dzisiaj nazwać by ich można sekretarzami czy urzędnikami, którzy paszporty wypisywali. Kto był mało obrotny i nic na boku nie dał, mógł na paszport czekać do tzw. us…śmierci. Dopiero po roku 1890 to nadużycie zostało usunięte, a „pisarzom” lewy zarobek zabrany.
 
W tym samym czasie, co flisacy i bandosi, działali również przemytnicy, robili tzw. „szfarcunki”. Trzy razy w tygodniu szła grupa mężczyzn (Piasecki wspomina również o kobietach przemytniczkach, Słomka mówi tylko o mężczyznach) około dwudziestu chłopa. Każdy dźwigał taki wór towarów, jaki dał radę unieść. Były to towary bławatne, płótna, koronki, tasiemki, noże. Każda grupa miała przewodnika, który szedł kilka kroków wcześniej i niósł wór wypchany słomą. Gdyby natknął się na Moskali to uciekał, a grupa chowała się po krzakach. Przewodnik w trakcie ucieczki rzucał na przepadło wór i gnał dalej odciągając strażników od chłopów. Towary przerzucali za granicę, do Królestwa. Za taką wyprawę każdy przemytnik dostawał pięć zł reńskich, a przewodnik sto.
 
Przemycano również wódkę w pęcherzach bydlęcych. Sam przemyt u Słomki wygląda niewinnie. Inaczej o nim pisze Kolberg, jego opis jest wstrząsający. Przemytnicy, których spotkał podczas swojej podróży po Galicji wyglądali jak zwierzęta. Nie myli się, nie strzygli, zupełnie o siebie nie dbali. Mieszkali w stajniach przy karczmach żydowskich. Porzucili swoje gospodarstwa, albo je za długi oddali Żydom, porzucili swoje rodziny i swoje wiejskie gromady. Przemycali głównie wódkę, szli dużymi grupami, prowadziło ich zwykle kilku Żydów. Za wyprawę dostawali tyle zapłaty, że mogli za nią kupić jedynie śledzia, kromkę chleba i okowitę. Tę pili na umór i ciągle, jakby była ich narkotykiem. Należy pamiętać, że to taki bimber, prawie spirytus, czyli najmocniejsza wódka jaka istniała. To ona ich trzymała w tak paskudnych warunkach przy karczmach, ona to robiła, niczym niewidzialna smycz, albo łańcuch. Ci mężczyźni przypominali obdartych, bezmyślnych niewolników.
 
Zupełnie inaczej wyglądał ten proceder u Piaseckiego. To znaczy także szli dużymi grupami, nocą z przewodnikiem, ale traktowali to jako robotę. Dobrze zarabiali, stać ich było na ciuchy i na zabawę. Byli młodzi, podobnie jak i dziewczyny, które trudniły się tym samym. Miały modne, śliczne stroje, piękne, kolorowe torebki. I także chciały się bawić. Pieniądze dawały wiele możliwości, do tego, takie pieniądze, zarobione  w ten sposób były szybkim zastrzykiem porządnej gotówki.
 
Rzecz jasna czasy Słomki i Kolberga, a Piaseckiego to różne czasy. Piasecki dział już po pierwszej wojnie. Jednak sposób pracy podobny i sankcje podobne.
 
Jakie czasy, takie zatrudnienie i takie zarobki. Jednak jakże ciężkie życie. Ileż poniewierki, ileż wypraw w nieznane i wieczna służba. Służba komuś, pod czyimiś rozkazami, noclegi w stodołach, mycie przy studni i żołądek wiecznie pusty. Wyobraźmy to sobie.
 
Wyobraźmy sobie, gdy po ciepłej kąpieli owijamy się w puchaty szlafrok, a potem kładziemy się do łóżka, otulając się pachnącą pościelą, gdy mamy na sobie miękką pidżamę i książkę na nocnym stoliku. Kiedy za oknem huczy wiatr i leje deszcz, a w naszych mieszkaniach jest cieplutko i przytulnie. Wyobraźmy sobie tamtych ludzi z ogorzałymi od wiatru twarzach, pociemniałymi od słońca policzkach, ludzi o twardych, niczym kora, dłoniach i zdartych paznokciach.
 
P.S. Pamiętam, że kiedyś pojechałam ze znajomymi pod namioty. Tak się stało, że non stop lało, było zimno, wszystko wilgotne, wszędzie błoto. Nie było się gdzie zagrzać brrr! Nie wytrzymałam. Zostawiłam towarzystwo, wsiadłam do autobusu i wróciłam do domu. Spójrzcie, taka mała niewygoda, którą właściwie od razu można było zmienić. Ale co zrobić, gdyby się zmienić nie dało? Tak, jak już nieraz ludzie musieli wytrwać w swojej poniewierce, bo nie mieli żadnej alternatywy?
Dobrego dnia ?