Co odróżnia stylizację językową od bełkotu?

                Sztucznie stworzona kraina o nazwie Galicja istniała w latach 1772-1918, powstała głównie na mapach Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Nie posiadała swoich rdzennych mieszkańców, którzy przedstawialiby się Galicyanie. Zamieszkiwana była przez ludność polską, spośród której wyodrębniały się grupy etniczne.

            Potężnej wielkości książka (918 s.) pana Stanisława Aleksandra Nowaka zatytułowana Galicyanie, opowiada o historii ludzi zamieszkujących wieś Zaborów, pod Rzeszowem.

  TYTUŁ!

Powiedzmy otwarcie: w okolicy zamieszkiwali Rzeszowianie, od północy graniczący z Lasowiakami (Kolbuszowa), od południa z Pogórzanami. Galicjanie ani Galicyanie tutaj nie mieszkali.

Najpierw o nadużyciu – nadanie ludziom mieszkającym na terenie zaboru austriackiego nazwy Galicjanie to według nas nadużycie, bo takie nazewnictwo tworzy mylne wrażenie, że takowi istnieli.

Wspomniana książka jest pięknie wydana, w twardej oprawie i kosztuje sobie, jak na wiekopomne dzieło wypada 70 złotych bez grosza. Dla nas to pikuś, bo my ją w prezencie dostaliśmy.

JĘZYK!

Autor twierdzi, że bez języka, który stworzył na potrzeby tego tekstu nie byłoby tej powieści. Otóż to! Język zabił w niej wszystko.

To bełkot. Zlepek gwar, czknięć, chrząknięć, sztucznych połączeń, wodolejstwo. Wiemy, że nie istniał język „Galicjan”, autor także to wie, ale go stworzył (!). Przy książce pracowało tyle znakomitych osób i pozwolili na to? Nie sposób pojąc tego kroku…z naiwnego punktu widzenia, go pojąć nie można, ale patrząc już kuso, z kąta okazuje się, że obraz całkiem mocno się wyostrza. Jednak o tym później.

„Kapało ludzi bardzo dużo. Ale nim pomarli przedzierzgali się w elfy.” [s.718].

„Wisłok – przejrzadło z pradawni. Kiedyś, kiedyś miał rozmachliwe ogarnięcie. W przedhistorycznych czasach wypełniał cały rozdół, tak nazwane Wisłoczysko – dziś puste świadectwo młodzieńczych dążności.” [s. 11].

Lubimy stylizację językową w tekstach, ale nie można pisać gwarą, której nie sposób zrozumieć, tym bardziej, że książka ma tak wiele stron.

Pochodzimy z terenów, o których pisze autor i w żaden sposób nie potrafimy się zidentyfikować z jego opowieścią. Zdaje się ona tak samo sztuczna jak sama Galicja. Sięgnęliśmy po tę książkę z nadzieją dowiedzenia się czegoś ciekawego właśnie o Galicji, tym czasem czytanie tej pozycji jest bardzo karkołomnym zadaniem i budzi w nas nieufność.

Uboga jest bibliografia i słownik tłumaczący niezrozumiałe słowa.

Czytając taką Rodziewiczównę, która archaizmów używa tylko, co jakiś czas, mamy dokładne ich wytłumaczenie, tutaj to (!) ileś tam wybranych słówek a ich jest na pęczki.

Robi to wrażenie, że i bibliografia i słownik są tylko ad hok.

C.D. nastąpi, bądźcie z nami!