Bruno Schulz był samoukiem. Nie wybierał sobie tematyki, to tematyka wybierała jego. W większości jego prace miały kontekst erotyczny. Dominującą barwą była czerń. Czerń farby drukarskiej, chaosu sprzed stworzenia świata, jak i czerń moralna podpatrzona wśród współczesnych ludzi, ale i zaobserwowana u siebie samego. Była to sztuka nie-osobista, a wręcz intymna. Intymna tak bardzo, że wstydliwa i chwilami odrażająca. To tak jakby podpatrywać babcię podczas kąpieli.
„Noc za drzwiami była jak z ołowiu – bez przestrzeni, bez powiewu, bez drogi. Po paru krokach kończyła się ślepo. Dreptało się, jak w półśnie, w miejscu u tej prędkiej granicy i podczas gdy nogi więzły, wyczerpawszy skąpą przestrzeń, myśl biegła dalej, bez końca, indagowana nieustannie, brana na spytki, prowadzona przez wszystkie manowce tej czarnej dialektyki. Dyferencjalna analiza nocy toczyła się z siebie samej.” [Martwy sezon, 1937].
Technika, którą operował Schulz polegała na wyskrobywaniu rysunku na pokrytej emulsją szklanej płycie fotograficznej i przenoszeniu go metodą stykową na światłoczuły papier pozytywowy. [J. Gondowicz, Schulz]. Musiał pracować pod lupą, cienką igłą. Natłok cieniutkich kreseczek sprawiał wrażenie drżenia, co nadawało twarzom, dłoniom i stopom niewidoczną, ale odczuwalną wibrację.
Obrazy nie przedstawiają miłości, podobnie jak i w tekstach pisarza jej nie ma. Jest tylko chuć, zaspokajanie żądzy, żądzy, która upodla, zniewala, zamienia człowieka w wijący się strzęp szmat. Karykaturalne postacie tkwią w czarnym błocie pośród głów widzów o dzikich obliczach, o zwierzęcych oczach. Mężczyźni są skarlali, wijący się u stóp wyniosłych, odpychających kobiet, często uzbrojonych w bicz. Sceny przypominają burdelowe orgie albo rynsztokowe balangi. Istoty biorące w nich udział nie są ludzkie, to chimery, zjawy, dusze czyśćcowe, uwiązane na łańcuchach, diabły bez rogów o spojrzeniach, które potrafią udusić.
„Środkiem gnębienia mężczyzn przez kobietę jest u niego noga – pisał Witkacy we wstępie do wywiadu z Schulzem – ta najstraszliwsza prócz twarzy i pewnych innych rzeczy, część kobiecego ciała”.
Schulz tworzył i kolportował swoją sztukę podczas wypełniania obowiązków pedagoga.
Kiedy oglądaliśmy się te grafiki (umowie tak je nazwijmy) nasunęło się nam pytanie, co czuł ich autor, człowiek, który widział świat w taki właśnie sposób, dla którego ludzie byli gorsi od zwierząt, wyuzdani, ordynarni. Czy naprawdę w ten sposób widział świat i życie, czy była to tylko maniera?
Dla kontrastu przytoczmy wypowiedź Borgesa, który zaczyna od Iliady poprzez Odyseję a kończy na Ewangelii twierdząc, że te trzy opowieści wystarczały człowiekowi przez stulecia, bo dawniej człowiek nie potrzebował ich wiele. Wcale nie jest nie na temat – cierpliwości.
Borges zauważył, że w starożytnych opowieściach ważny był bohater, człowiek będący wcieleniem człowieczeństwa. Długo, długo potem okazało się, że istotą większości powieści stało się złamanie człowieka, czyli degeneracja postaci. Nurt, w który doskonale wpisuje się właśnie Schulz i jemu podobni.
„Powyższa obserwacja prowadzi nas – kontynuuje Borges – do kolejnego pytania: Co myślimy o szczęściu? Co myślimy o porażce i zwycięstwie? Mając w dzisiejszych czasach do czynienia ze szczęśliwym zakończeniem, ludzie sądzą, że autorzy stręczą je publiczności i uważają za chwyt czysto komercyjny – innymi słowy uważają, że szczęśliwe zakończenie jest sztuczne” [J. J. Borges, Rzemiosło poezji, s.52].
A przecież człowiek od zawsze wierzył w szczęśliwe zakończenie i to ono dawało mu nadzieję, żeby sobie nie palnąć w łeb. To ono sprawiało, że opowiadano sobie baśń o poszukiwaniu złotego runa i nikomu nie przeszkadzało, że od samego początku wiadomo było, że ten skarb, bohaterowie znajdą.
W jaki sposób połączyć wizję Schulza z wykładem Borgesa? Schulz zamyka widza/ czytelnika w klaustrofobicznym pomieszczeniu i gasi światło twierdząc, że to jest jego los. Borges rozszerza przestrzeń, otwiera okno, podsuwa głowie-widza lunetę i daje nadzieję. Bo nadzieja sprawia, że pomimo złych prognoz idziemy do przodu.
Bądźcie z nami!