Uzdrawiająca moc chleba

Jeszcze na początku XIX wieku wierzono w magiczną=uzdrawiającą moc chleba. Wystarczyło przykładać świeżo upieczony, jeszcze ciepły chleb na „martwą kość”, aby znikła. Chore gruczoły u dziecka leczono przykładając mu na szyję kulki z chleba, pierwszego bochenka, wyciągniętego z pieca. Chleb żytni leczył już samym zapachem, wystarczyło aby ktoś czujący się niezdrowo wciągnął jego zapach i siły mu miały wrócić. Już sam zapach surowego ciasta potrafił czynić cuda [P. Kowalski, Chleb nasz powszedni, s.195].
 
Takie ciasto ma zapach specyficzny, ostry. Zwłaszcza jeśli jest zrobione z żytniej mąki, czasem może się aż zakręcić w głowie, tak bardzo bywa intensywny. W XIX wieku na Wileńszczyźnie, nim gospodyni zabrała się do mięszenia, wbijała pięć do samego dna, wyciągała ją i wołała dzieci, aby wąchały zapach wydobywający się z otworu w cieście, co miało zapobiegać katarowi.
 
Gdy piecze się chleb cały dom promienieje. Jego zapach na pewno ma jakąś moc terapeutyczną, czy dosłownie uzdrawia, tego nie wiem. Na pewno powoduje polepszenie nastroju, wprowadza nastrój odświętny i sprawia, że człowiek czuje się bezpiecznie. Łatwo to wytłumaczyć tym, iż w wielu pokoleniach ludzie cierpieli głód, a gdy czuli ten zapach, wiedzieli, że tym razem głód im nie zagrozi.
 
Wszelkie wierzenia w uzdrawiającą moc chleba zniknęły, gdy chleb zaczęto wytwarzać przemysłowo. Szybko przepisy udoskonalono, zrezygnowano z zakwasu, zaczęto dodawać ulepszacze, spulchniacze, poprawiacze smaku. Został zdegradowany jedynie do pokarmu, a potem jego wydalania. Popsuła się również mąka do tego stopnia, by w końcu, jak dzisiaj, ludzie „złapali” uczulenie na gluten.
 
Ciasto drożdżowe czy nawet na samym zakwasie jest w pewnym sensie „żywe”. Samo mięszenie takiego ciasta miało rytuał. Jeśli gospodyni się porządnie przy tej czynności nie spociła, znaczyło to, że słabo ciasto wyrobiła. Każdy kto je wyrabiał wie, jak się ono zmienia pod ręką, co się dzieje po kilku minutach, jak odchodzi od dłoni, jaką łapie konsystencję, jak się zaczyna błyszczeć.
 
Błogosławiony wysiłek człowieka, mawiano dawniej. Czyli tę siłę, którą człowiek tracił podczas pracy nad ciastem w pewnym sensie zyskiwał chleb. Kobiety często śpiewały przy mięszeniu, w domu było prawie święto. Jak już wspominałam nikt nie miał prawa się dąsać czy awanturować. Błogosławiony wysiłek, to szacunek dla ludzkiej pracy. To o określenie mówi o świadomości, co do ilości pracy, jaką człowiek musi włożyć w to, aby cos zjeść. To szacunek dla jego pracy.
 
Jakże więc miał nie uzdrawiać skoro był darem i zrobiony w dobrej wierze, nigdy na przekór ani na złość. Zawsze z błogosławieństwem, nigdy z nienawiścią.
 
Gdy produkcję chleba uprzemysłowiono, a potem mięszenie zmechanizowano, chleb stał się tylko produktem spożywczym. Tak bardzo odbiegającym jakością od dawnych chlebów, że tamci ludzie, gdyby go spróbowali nie rozpoznaliby w jego smaku, smaku chleba.
 
Jaki chleb lubicie najbardziej?
 
Pamiętam chleb mojej babci. Chleb z pieca, z przypaloną skórką (najpyszniejszą na świecie). Babcia piekła po siedem dużych bochenków i pewnego razu, kiedy byłyśmy u niej na wakacjach, przełożyła ciasto na brytfanki, dała każdej z nas łyżeczkę i kazała pilnować żeby ciasto nie uciekało na zewnątrz. Od razu zaczęłyśmy się kłócić, bo każda chciała mieć więcej brytfanek do pilnowania, do czasu…kiedy ciasto zaczęło rosnąć! Wtedy to, żeby jedną upilnować był problem i co w sytuacji krytycznej robią dzieci? – BABCIU!!! – drą się zgodnym chórem ?