Piląca potrzeba ;)

O sposobach załatwiania potrzeb fizjologicznych w dawnych czasach krążą legendy. Agnieszka Lisak w „Życiu towarzyskim w XIX wieku” przedstawia tę jakby nie było „pilącą” potrzebę z humorem i to nie czarnym.
 
Ustronne miejsce do „załatwiania się” istniało przy każdym imprezowym miejscu, ale było specyficzne i tak bardzo oddalone, że zazwyczaj goście robili wszystko, aby nie musieć się do niego udać. Tym bardziej, kiedy lało, albo sypało i wiało (jak dzisiaj). Nie wiem, jak było możliwe uniknięcie takiej wyprawy, zwłaszcza, że sporo jedzono i pito podczas tego typu spotkań. Dlatego, podobno wielu gości po prostu niepostrzeżenie „dawało nogę” czyli wychodziło po angielsku, ale nie każdemu taka sztuka się udała.
Wyobraźcie sobie, że pęcherz Was popędza, a tu, tuż przy drzwiach, gdy już „byliście w ogródku, już witaliście się z gąską” drogę Wam zagradza pani domu i dalej namawiać, a nawet grozić. „Ależ nie puścimy, zaraz będzie kolacja (na której samą myśl Wasz brzuch pęcznieje), żartuje pan, mowy nie ma” i tak w nieskończoność, a Wy z nogi na nogę, bledniejecie na twarzy, to znów czerwieniejecie, gdyby się dało to supełek można by zawiązać, ale wiadomo, że się nie da! Dlatego zrzucacie przymus tak raptownego wyjścia na złe samopoczucie lub „obowiązki” i po długiej męce udaje się Wam wydostać, ale że wszyscy obecni byli świadkami Waszego wicia się, pozostaje po Was niesmak, który od razu zostaje tak skwitowany:
 
„- To bardzo oryginalny człowiek.
– Tak, niezwykły; ma w sobie jakieś, pękniecie, to natura, która szuka czegoś, męczy się…
– Jest w nim jakiś metafizyczny niepokój…” [T. Żeleński-Boy, O Krakowie” s. 227]
Cóż potrzeba fizjologiczna, zaiste, jest twórcą niepokoju, ale czy aż metafizycznego.