Listy

Prowadziliście kiedykolwiek korespondencję listową ze znajomymi?
Teraz pewnie mało kto się tym zajmuje.
 
Sama pisałam w czasach licealnych i potem studenckich masę listów. Uwielbiałam je dostawać. Było coś niezwykłego w zamkniętej jeszcze kopercie. Czyjaś historia, opowieść o zdarzeniach z cudzego życia, jego refleksje i decyzje. Możliwe, że pisanie tych listów wpłynęło na pisanie przeze mnie opowiadań. Nie było wtedy fb więc korespondencja zastępowała rozmowę z osobami mieszkającymi zbyt daleko, żeby się z nimi regularnie spotykać. Miałam tych listów całą wersalkę, bo tam je przechowywałam. Niedawno znalazłam list od koleżanki i wzruszył mnie. Już nie pamiętałam o tych zdarzeniach, o których wówczas pisała, jednak przeniósł mnie na kilka sekund do tamtego świata.
 
Forma listu daje więcej możliwości niż mailowa. W mailu piszemy konkrety, informujemy, dziękujemy, nie rozpisujemy się. W ręcznym liście możemy pozwolić sobie na wiele więcej. Najważniejsze tylko, żeby pisać wyraźnie, ale znowu…czytanie takich pism uczyło nas odczytywania różnego charakteru pisma. Współcześnie przyzwyczailiśmy się do pisma drukowanego. Jeszcze nauczyciele muszą się męczyć z odczytaniem prac uczniów (co czasem jest prawdziwym wyczynem), bo pismo ręczne potrafi dać w kość ?
 
Listy, w których opowiadaliśmy swój dzień, tydzień i w ciągu trzech dni dostawaliśmy odpowiedzi z podobnymi opowieściami potrafiły rozświetlić niejedną przykrą chwilę. Gdy wyjechałam na studia czułam się samotna. Nikogo nie znałam w grupie, w mieście, w akademiku. Ale zabrałam ze sobą adresy i słowa tych, którzy byli moimi dobrymi duszkami. Oni tworzyli wokół mnie maleńki, ale bezpieczny świat z dobrych słów. Nim poznałam nowych znajomych, nim się zadomowiłam w obcym miejscu, to ci ludzie (a było ich sporo) tworzyli świetlisty chór pozwalający ogrzać zziębnięte dłonie i uspokoić niepokój. W kopertach przesyłaliśmy sobie nie tylko słowa, ale i muszelki, bransoletki, koraliki, przeróżne bibeloty, pamiątki, drobiazgi, nawet liście zasuszone, zdjęcia i kamyki. Bransoletki plecione z muliny, frotki do włosów ?
 
Moje listy zwykle były żartobliwe. Uważałam wówczas, że mam specyficzne szczęście i śmiałam się z tego. Jeżeli ktoś miał się poślizgnąć na kałuży z całej grupy, byłam to na pewno ja. Jeżeli komuś należało się napisać trudny i czasochłonny referat, padało zwykle na mnie. Im bardziej się chowałam do kąta, tym bardziej mnie w nim znajdowano. Czasem wyraz mojej twarzy czy oczu potrafił wpędzić mnie w kłopoty ? I o tym wszystkim pisałam w listach, sama siebie rozśmieszając i ucząc się wydobyć z najprzykrzejszej nawet sytuacji coś zabawnego. Działało to trochę jak terapia. Sama siebie w ten sposób podnosiłam na duchu. Nie chcąc zanudzić adresata robiłam ze swoich perypetii skecz i od razu humor mi się poprawiał.
 
Doskonale pamiętam ciemne i sine od mrozu dni w Krakowie, gdy wracałam z zajęć, a szary dzień za oknem zamykał oczy. Wszystko było nowe i często niezrozumiałe. Albo godziny spędzone w bibliotece, wtedy jeszcze na Brackiej (potem przeszła na Rajską). Miała piękniejszy wystrój niż Jagiellonka. Ile razy przejechał tramwaj to ściany się trzęsły. Mam nadzieję, że nie mylę ulic. Przepiękne, bordowe krzesła i przecudny piec kaflowy. Historia wyłaziła z każdego kąta, a mrok, granatową powieką przykrywał dzień. Siedząc przy starym stole, patrzyłam w duże okna mroku i słuchałam tramwajów. Dużo pracowaliśmy na tekstach źródłowych, dlatego trzeba było swoje w bibliotekach odsiedzieć. Jagiellonka od razu mi nie przypadła do gustu. Tłumy ludzi wypełniających blankieciki z zamówieniami na książki (dzisiaj jest to już zautomatyzowane) na odpowiedź czekało się nieraz cały dzień, a odpowiedź na przykład była odmowna ?
 
Nikt nas nie uczył, jak wypełnić, gdzie pójść, jak reagować. Od pierwszego „dzień dobry” słyszeliśmy tylko: masz sobie poradzić. Jeżeli sobie nie poradzisz to twoja sprawa. I, kiedy po takim dniu, głodna i z bólem tyłka przyczłapałam do akademika, gdy trochę odsapnęłam siadałam do listów. I znowu słyszałam śmiech przyjaciół, znowu puszczali do mnie oko, trzymali kciuki i żartowali, znowu komuś na mnie zależało, nie wszystko było tylko moją sprawą. Gdzieś tam istniał świat, który we mnie wierzył i powtarzał: dasz radę! To z tamtego czasu mam tę radę, którą lubię powtarzać: najpierw się wyśpij, potem najedz i dopiero wtedy podejmuj trudne decyzje ?
 
Pisanie listów i dostawanie odpowiedzi pomogło mi przetrwać czas, który zawsze i dla większości osób, jest trudny. Dla osób rzuconych w obce środowisko, z dala od domu i najbliższych.