Dzień Dziecka ma dla mnie kolor arbuza. Wspaniałego, dojrzałego soczystego i bosko słodkiego arbuza, którego dostałyśmy z siostrą tego dnia. O zgrozo wynosiłam go z auta i wypadł mi z rąk na żwir. Na szczęście tylko pękł i dał się zjeść. Chociaż nie jestem pewna czy gdyby się nie dał zebrać z ziemi, czy nie zjadłybyśmy go razem ze żwirem.
Urodziny miały barwę nabrzmiałej zieleni i pomarańczowego słońca, zapach rosy i wilgotnej trawy, która układała się w miękki dywan pod bosymi stopami. Tam, gdzie ginął horyzont, nad wierzchołkami czarnych sosen majaczyła tajemnica.
Pośród cieni leśnych drzew umykało mi dzieciństwo, spędzałam je na wędrówkach po moczarach i gęstych zaroślach. Wdrapywałam się na dęby (choć niezbyt łaskawe były) i z bezsilnością zjeżdżałam w dół zostawiając na ich leciwej korze strzępy własnej skóry. Nie płakałam, żeby przed kuzynami (bandą Robon Hooda) nie wyjść na mazgaja. Strzelałam z łuku do tarczy niezdarnie narysowanej kredą na ścianie strychu, gdzie pracowite pająki zwieszały się razem ze swoimi pajęczynami i osiadały na włosach, spacerowały po szyi i właziły do majtek.
Łuk zrobiłam z akacji, wcześniej raniąc do krwi palce, bo ta miała ostre gałązki niczym kolce. Ale świetnie się gięła, lepiej niż wierzba. Cięciwę (jeden włos) ucięłam z ogona Kasztana dziadka. Łypnął na mnie zdziwiony, ale wybaczył. Strzały wystrugałam scyzorykiem. Tylko piórek nie miały, bo kury babci nie były tak wyrozumiałe, jak Kasztan.
Wakacje to popękana biała ziemia, nad którą tańczył kurz, zalany potokiem słońca. To błękitne niebo i zapach ostrego powietrza o piątej rano, to akcja: Dąb.
Rósł wielki i wspaniały na podwórku moich dziadków, aż któregoś dnia dorośli postanowili go ściąć. Napisałyśmy z siostrą tabliczkę i przykleiły na jego korze, żeby pokazać, że jest pod ochroną. Ale dąb i tak ścięto. Runął potężny zasypując całe podwórko swoimi gałęziami o mało nie przywalił naszego ojca. Wtedy błyskawicznie żal po drzewie zajął strach o tatę.
To wieczory o zapachu mięty i ogórka, to kolacje pełne kanapek z pomidorem i sałatą, zjadane brudnymi rękami w pośpiechu, żeby jeszcze zdążyć skończyć zamek z piasaku, żeby dobrej jakości kij schować pod schody, kotu nalać mleka i potargać za ucho psa. To zapach mleka, muczenie krów i gasnące słońce, którego czerwone promienie przysypiały na schodach domu i ukradkiem zaglądały za próg przedpokoju, przez wiecznie otwarte drzwi.
Jesień świeciła na pomarańczowo, uderzała słonecznym blaskiem w szybę drzwi od przedpokoju, to głowa mamy, nad którą rozpryskiwały się te promienie, to szkoła i zapach starych książek, które dostawałyśmy po starszych kuzynach. To zapach papieru, w który obkładałyśmy książki. To ekscytacja. Smak żółto-czerwonych jabłek o nazwie: Koksa. Sina mgła nad łąkami.
Zima biała i mroczna zaczynała się dusznościami. Gorący kaloryfer parzył w stopy, przepocona kołdra irytowała, cienie ptaków biegały po suficie. Pogotowie wstrzykiwało kolejny piekący zastrzyk, krew w strzykawce. Stos książek przy łóżku.
Opinia lekarza – nie może biegać!
Pierwszy bunt. Co nie może, ja nie mogę, to jeszcze się okaże!
Biegałam, dyszałam i biegałam, z inhalatorem, ale biegałam. Biegam do dzisiaj.
Miałam szczęście mieć dzieciństwo. Dzieciństwo przepełnione wolnością, pełne troskliwych rąk, kiedy były potrzebne. Dzieciństwo podporządkowane dziecięcej wyobraźni, która pozwalała przeżywać przygody, szukać skarbów, śmiać się głośniej niż czkały kawki. Pozwalała wybierać, robić roszady z własnych pomysłów, podejmować decyzje. Sprawiała, że byliśmy bohaterami. Pośród siebie, w grupce umorusanych smarkaczy byliśmy bohaterami, mieliśmy nadmiar powietrza w płucach, wiedzieliśmy, że poradzimy sobie ze wszystkim. Świat był naszym sprzymierzeńcem.
Życzę wszystkim dzieciom by miały podobne dzieciństwo. Dzieciństwo pełne słońca i dziecięcych zabaw!
A.C