Do śmiechu cz. 1

 

Porządki wiosenne pokrywają się ze świątecznymi. Moja babka opowiadała o bieleniu pieca, wynoszeniu pierzyn na mróz, żeby zarazki ścierpły na kość. Drewniane podłogi należało wyszorować szczotą ryżową i wypastować, tak by potem „bzium” można było przez całą długość pokoju na szczupaka, albo na tylną część bęcnąć.  Pachniało ślicznie, świeżością i wapnem.

W dzieciństwie szorowanie dywanów, sprzątanie za szafami, w szafach pod wykładziną i w kątach dziecinnych pokoi, przecieranie wszystkich możliwych naczyń, szklanek, „kryśtałów”, pranie firanek i zasłon, potem prasowanie, pranie pościeli wszystkiej i prasowanie, obrusy „w kant”, koszule „w kant”, spodnie jak padło.

Kiedy skończyłam osiemnaście lat, na Wielkanoc akurat się udało, postanowiłam się upiększyć. Krem opalający sobie zaaplikowałam wieczorem w Wielka Sobotę i uszczęśliwiona świadomością, że dbam o urodę (jakąś tam posiadałam) zasnęłam snem sprawiedliwym, napracowane członki składając w pościeli, co ją wcześniej też „w kant”.

Rano, szaleństwo. Budzik nie zadzwonił, tato wrzeszczy żeby wstawać, mama się dąsa, że nie zdążymy a tu już piąta trzydzieści, na szóstą (Rezurekcja) faktycznie trudno będzie. Wskakuję w ciuchy i do łazienki! Co to był za wrzask! Mój głos krzyczał.

Kiedy ja w lustro, a lustro na mnie tak dziko jakoś i obco, i znów ja na nie, ono na mnie. O Matko Boska Miętowa. Rodzina się zleciała, siostry dwie i brat pod pachą, mama i tato w szczelinach głowy powtykali i cisza. Znowu ja na nich oni na mnie dziko tak i dziwnie. I jak nie rykną, jak nie wrzasną z całych płuc śmiechem potężnym, gruchnęli wesołością pękatą i dźwięczną tak wielkich rozmiarów, że gdyby musieli ją powstrzymać pękliby niczym balony na gorącej blasze. Po raz pierwszy widziałam, żeby śmiech potrafił tak bardzo ludzi sponiewierać; toczyło się to to, ustać na nogach nie mogło, łzy ciekły mamie po policzkach, siostry sine się zrobiły pod oczami, bo skóra nie miała się im już gdzie marszczyć od rozwartych szczęk, a brat turlał się po korytarzu do drzwi i z powrotem.

Żółto brązowo szare plamy miałam na twarzy. Wyglądałam niczym prosiak, który co tylko zanurkował głową w pomyjach po same uszy. A tu piata czterdzieści pięć. Och, gdyby się dało twarz schować do kieszeni, albo w szalik, ale tamte święta wypadały w kwietniu, słońce wysoko, prochowce w rynsztunku, apaszki zwiewne i różowe, żeby do cery ładnie, a ja na gębie błotniste barwy.

Mama za puder i fluid, maskę zrobiła mi grubą na centymetr, strach było czoło oprzeć o ścianę, bo by wgniecenie zostało. Oczy w kieszeń i do kościoła. Tyle się wstydu najadłam, że syta się czułam całe święta, nie mogłam nic przełknąć.

Babcia odciągnęła mamę na bok i szepnęła jej na ucho: niech tak sobie nie robi, oczami pokazała na mnie, bo brzydka, jak sam diabeł.

                                                                                                                                                                                                               A. C.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *