Cztery franki czterdzieści

Rachunki i kasa fiskalna jest szczęściem Rolande.

Tylko proste marzenia dają szczęście. Dzięki nim można poczuć wolność. Tylko nieskomplikowane osobowości potrafią być w życiu szczęśliwe. Te stwierdzenia niczym chłodne powiewy wiatru, omiatają rozgrzane, bose stopy i spocone ramiona. Owiewają, osuszając pot nad górną wargą i chłodzą pulsujące skronie. Ale i tak wszystko na darmo, bo osobowość nie da się przeinstalować jak szwankujący komputer.

Mam ulubioną postać w „Łuku triumfalnym” Remarque’a. Nie jest nią ani Mrozow (choć zacny) ani inteligentny Ravic ani także powierzchowna laleczka Joan. Jest nią Rolande, która prowadzi burdel. Jest to lokal na wyższym poziomie, Rolande ma nad sobą jeszcze szefową będąca baronową. Jednak to nie ma znaczenia, bo tego typu przybytek pozostanie poza społeczeństwem obojętnie jaki by miał styl. Klientela jest różna.

Rolande ma proste marzenia. Kiedy umrze jej ciotka, dostanie w spadku po niej piętrowy dom. Parter zamieni na kawiarnię, wyjdzie za mąż i będzie prowadzić wspaniałe, mieszczańskie życie. Wie, czego chce. Nie buja w obłokach. Nie ma także problemu emocjonalnego z pracą, którą wykonuje. Kiedy ciotka umrze, Rolande skończy z tą robotą, przeprowadzi się do miasteczka ciotki i zapomni o tym, co robiła. Zresztą to nie jest dla niej wstyd czy grzech. Praca jak praca. Dzięki niej zarobi wystarczająco, aby otworzyć własny interes.

Nie pochwalam prostytucji i żeby było jasne, nie uważam, że to godny zarobek. Nie jestem taka jak Rolande, jednak podoba mi się jej podejście. Takie proste, zupełnie nieskomplikowane wyobrażenie własnego życia i własnych pragnień. Jestem przekonana, że będzie szczęśliwa w tej swojej kawiarni, z mężem, który nie będzie miał pojęcia o jej wcześniejszej pracy, ale z wdzięcznością przyjmie jej majątek. Pieniądze zawsze dają przewagę i dodają atrakcyjności.

Przyszłość jest dla niej prosta.

Kiedyś moja znajoma wyznała, że całe życie marzyła, żeby mieć własny sklep. Marzenie się spełniło, do dzisiaj prowadzi sklep spożywczy, a sama kwitnie i z radości nie chodzi a unosi się nad ziemią.

Inaczej jest ze mną. Wiecznie mam dylematy. Chowam się i wychodzę i tak w kółko. Radują mnie maleńkie chwile szczęścia. Popołudniowe słońce opadające nad zielenią ogrodu, cień wielkiej lipy, smak zimnej wody w upał. Uszczęśliwiają mnie momenty, kiedy dzieci przytulone do mnie słuchają bajki, albo oglądamy razem film, jedziemy na rowerach, a łąki falują łagodnie i sprawiają, że w żyłach krew się uspokaja, a umysł poddaje się temu spokojowi i nawet zabija lęk. Na sekundę, na moment.

Jednak to tylko chwilka. Kiedy słońce gaśnie, gdy chłód obejmuje wilgotną ziemię, a skrawek księżyca rani niebo zimnym blaskiem. Powracają cienie i strach. Że za mało, że za dużo, że zbyt ciężko, że za lekko, bo potem będzie gorzej, albo co będzie jeśli…

A przecież jest dobrze jak jest. Skąd, więc to wariactwo kołaczące w głowie, niszczące jasne myśli. Może zależy od tego, co się przeżyło. Bo jeśli niebo nigdy nie zawaliło się na głowę, nie  wie się, że może to zrobić? Jeżeli nie poznało się zła, które siedzi w drugim człowieku, łatwiej uśmiechać się do sąsiadów?

Najgorszy moment to uświadomienie sobie, że są ludzie, którzy po prostu są źli i bez mrugnięcia okiem skręcą ci kark, albo zniszczą życie. Bo trudno uwierzyć w istnienie czystego zła. Chłodnego, niewzruszonego zła, które tym ludziom nie zabiera snu. Nie miewają koszmarów ani lęków.

Strach zabiera nie tylko rumieniec, ale i wolność. Niewielu jest takich, którzy musieli się na nowo uczyć chodzić, bo bali się zrobić krok. Bo jeśli go zrobią to ziemia się zapadnie pod ich stopą.

Dlatego emocjonalnie bliżej mi do zranionego Ravica. Do mężczyzny polującego na własnego kata. Jednak o nim we wpisie o zemście. Czytajcie nas!