Nazywam się Agnieszka Czachor i napisałam ten tekst w odpowiedzi na kilka wiadomości, które od Was dostałam, dotyczące strachu przed nowym, przed nieznanym, przed tym, że chcielibyśmy coś robić, ale się boimy, że nam nie wyjdzie. Pytacie mnie o to w kontekście filmów, które niedawno zaczęłam wrzucać na Facebook’u.
Jestem introwertykiem i naprawdę nieśmiałą osobą, prawie pozbawioną pewności siebie. Choć podobno na zewnątrz tego nie widać, to wewnętrznie przeżywam bardzo mocno każde nawet najmniejsze wystąpienie publiczne. Gdybym się na takie spotkanie nauczyła tekstu na pamięć na pewno bym go zapomniała. Moi bliscy znając tę moją wadę od najmłodszych lat powtarzali mi: w takich sytuacjach nie kręć, nie kłam i mów to, co myślisz (w granicach rozsądku, oczywiście).
Kiedy nakładem wydawnictwa Księgarnia Akademicka został opublikowany mój pierwszy zbiór opowiadań pt.: „Ciśnij piorunem nawet w śmierć” nie miałam pojęcia czym jest promocja książki. Myślałam, że ta promocja sama się dzieje, naturalnie.
Rozumiecie, nie siejesz, nie sadzisz a zbierasz.
Kiedy wyszedł kolejny zbiór moich opowiadań „Świerszcze wybielone na kość” został opublikowany w ramach self publishingu. Miałam wtedy działalność i różowe okulary, dowiedziałam się w końcu na czym ta promocja polega, ale równocześnie zrozumiałam, że za chiny ludowe nie umiem jej robić.
Na każdym kursie dowiadywałam się, że muszę odbiorcom dać jakąś wartość. Wartość! Prychałam sama do siebie. Książka ma wartość niszową, bo nie dość, że droga to wymaga jeszcze wysiłku, żeby ją przeczytać. Też mi wartość. Zastanawiałam się, co mogę dać ludziom skoro nie umiem robić makijażu, nie znam się na modzie, nie mam figury modelki, dlatego wszelkiego typu wiadomości dotyczące diet i ćwiczeń nie będą miały odzewu, nie gotuję jakoś wykwintnie, nie znam prawa, nie jestem księgową, urzędnikiem czy innym dyrektorem. A, co umiem? Hm…pewnie większość osób ma problem z określeniem tego. Umiem jeździć konno (ale są lepsi), umiem dbać o zwierzęta, lubię dzieci (ale nie chciałabym swoich pokazywać w mediach), umiem czytać i pisać (ale każdy to umie). Zatem nie było dla mnie ratunku. Istny marazm. Kocham wieś, rozmowy przy ognisku (ale najlepiej tak jeden na jeden), wieczorne spacery pośród zapachu przymrozku pomieszanego z dymem z kominów. Lubię herbatę z miodem i grzane wino. Ale słyszycie jak to brzmi? Kobieta bez ikry, bo jak opowiedzieć o takich sentymentalnych sprawach. Równocześnie jestem realistką, wielkim krytykiem samej siebie i buntowniczką uczuloną na hipokryzję.
Miałam wyższe wykształcenie, studia podyplomowe i…pustkę w głowie. Pracowałam w różnych miejscach, o których kiedyś napiszę. Czasem myślę, że te przeżycia trochę były podobne do wspomnień Korzeniowskiego (czyli Conrada), choć bez marynarzy. Ale nadal nic mi do głowy nie przychodziło, bo jak to zrobić, aby ludzie mnie słuchali, jak ich zainteresować nie będąc duszą towarzystwa i nie mając aktorskiej smykałki? Myślami teraz przeskoczyłam trochę do przodu, ale spokojnie, nie zgubię się ?
Umiem opowiadać, umiem ze słów budować niczym z puzzli, umiem z nich budować obrazy, które pachną i żyją. I, co z tego? Przyszycie guzika w takiej sytuacji było wartościowsze, bo film instruktażowy na pewno miałby większą oglądalność niż opowieść o książce.
Im dłużej szukałam dla siebie miejsca w mediach, tym bardziej czas się kurczył, a ten cyfrowy świat zmieniał. Blogi przestawały być czytane, filmy na yotube zaczęły być niejednokrotnie lepsze od telewizyjnych, ludzie występujący przed kamerami mieli wybielone zęby i perfekcyjny makijaż, książki jeszcze bardziej odchodziły do lamusa.
W takiej sytuacji na kursach zaczęto mówić tylko live, tylko twoja gęba w kamerze, bo inaczej pies z kulawą nogą za tobą się nie obejrzy. No ok, ale ja się nie nadaję…wszystko się we mnie kurczyło, na samą myśl dostawałam mdłości.
Zdarzyło się mi kilka spotkań autorskich, zdarzyły się występy w radiu i w telewizji i bywały też klapy…i znowu głos w głowie, że się nie nadaję. Już lepiej schować się w kącie, bo to nie czasy dla introwertyków, taki Sienkiewicz miał lepiej, nie musiał się pokazywać publicznie, oj dobrze, może trochę musiał, ale lubił a ja się nie nadaję, nie nadaję, nie nadaję…!
I kiedy powtórzyłam to już milion raz uznałam, że muszę się nauczyć wystąpień publicznych. Są, co prawda osoby, które z tą umiejętnością przychodzą na świat, ja jej nie dostałam przy narodzinach, ale skoro nauczyłam się fizyki to nie mam nic do stracenia, i zaczęłam nagrywać filmy dziesięciominutowe. Czytałam z komputera stare teksty, stare wpisy. Kasowałam i nagrywałam, kasowałam i tak w kółko. Były wakacje, dobre słońce, dzieci grające w piłę to nagrywałam. Z biegiem czasu dowiedziałam się jaka bluzka to ta odpowiednia, jaki kolor i makijaż, makijaż w którym byłam sobą a nie odstrzeloną panią, którą nigdy nie bywałam i dowiedziałam się, że kamera nie wyłapuje wszystkich zmarszczek. Powoli zaczęłam wrzucać te filmy na fb. Ciągle nagrywając zaczęłam czytać swoje opublikowane opowiadania, ja! Która w szkole pisania nie potrafiła przeczytać pół strony przed dziesięcioma osobami, ja, która na zakończenie roku prosiła koleżankę, żeby czytała jej teksty, bo osób było już z trzydzieści.
Po, co ten wywód?
Dla Was, dla każdego kto martwi się, że nie umie. Umiesz tylko musisz poćwiczyć. Kiedy szłam zatrudnić się jako kelnerka, martwiłam się, że mylę się przy wydawaniu. Koleżanka mi na to powiedziała, ze ona też się myli. Weź z sobą kalkulator i do roboty! Dziesięć razy się pomylisz a za 11 w końcu się nauczysz. I każdy tak ma, a nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. Powiem wam jeszcze coś. Kiedy w pewnej stadninie jeździłam konno była tam klacz szalona i pewnego razu właściciel kazał mi na niej pojechać w teren. Bałam się bardzo, ale kiedy wróciliśmy cali i zdrowi pokochałam tego kochia miłością potężną i byłam taka z siebie dumna, dumna z pokonania własnego strachu, własnej słabości, ze nie zapomnę tego uczucia do końca życia. Dlatego myl się, ale nie rezygnuj. Kiedy się pomylisz roześmiej się i mów dalej i rób swoje, bo nie ma ludzi idealnych. Najważniejsze jest, żeby być sobą i żeby mieć do siebie dystans.
Kocham czytać i pisać. Czytam naprawdę dużo, uwielbiam łączyć różne zjawiska z różnych książek, z różnych epok, uwielbiam kojarzyć, że taki a taki widział dany problem tak, a inny w sposób skrajnie różny. Lubię robić syntezy, często robię to wręcz nieświadomie, coś mi się uruchamia w umyślę i już śledzę w pamięci co kto i kiedy…Lubię wychwytywać maniery narracyjne królujące w różnych epokach. Dla mnie czytanie to prawdziwa pasja, która zaczęła się w wieku przedszkolnym, a pisanie? Pisanie to przygoda, która na dobre jeszcze się nie zaczęła, ale wsiadłam do tego pociągu świadomie i radośnie obserwuję, jak się rozpędza, jak przyśpiesza i pędzi w przyszłość. Jestem pewna, że to przyszłość pełna słońca i zapachu ziemi tuż po wiosennym deszczu. Jest teraz takie modne słowo: misja. Ludzie lubią się pytać jaką misję ma twoja marka. Słowo według mnie górnolotne i jakieś takie mało ziemskie. Jednak skoro i mnie zapytano odpowiem. Chcę mówić o czytaniu, o tym, co wyczytałam i gdzie. Chcę opowiadać o historiach, które gdzieś usłyszałam, które przyśniły mi się, albo wyszeptały mi je pozornie nieme groby. Nie zamierzam mówić o tym, jak bardzo ważne jest czytanie, bo to nie działa. Jeżeli choć jedną osobę tym zainteresuję będę szczęśliwa.
I Wy też wsiadajcie do swojego pociągu. Próbujcie, pracujcie, trenujcie, ale nie rezygnujcie ze swoich pasji. Uczcie się nowych rzeczy nawet, kiedy z początku wydają się trudne a nawet straszne. Mówię to do osób, które by chciały, ale się boją. Nikt tego za was nie zrobi. Mogę Was zachęcić, mogę powiedzieć, że to nic strasznego, że dany koń jest grzeczny, że przywiązana lina do Waszych kostek wytrzyma, ale to Wy musicie skoczyć. Trzymam za Was kciuki ?
Comments are closed.