Amerykanizacja

Rzecz jasna już się stała. Zalała nas dawno temu, bo bano się jej mniej więcej w latach osiemdziesiątych XX wieku, ale czy jeszcze pamiętamy, dlaczego się jej bano? Bo amerykańska kultura masowa uosabiała całe zło związane właśnie z kulturą masową. Czyli masową produkcją i konsumpcją dóbr kulturalnych.

Bierzemy na pulpit lata osiemdziesiąte XX wieku

„Diry Dancing” (1987) i „Karate Kid” (1984), jeżeli ktoś współcześnie odważył się obejrzeć te filmy odczucia może mieć ambiwalentne. Oczywiście w obydwu przypadkach uwagę od fabuły odciąga sport; w pierwszym taniec w drugim karate. Mimo tego jakaś tam historia przecież jest. W obydwu przypadkach podobna: bogaty to zły.

Obawy przed wulgarnością

Kiedyś naprawdę istniały. W „Dirty Dancing” dziewczyna jest córką bogatego człowieka, lekarza i za wszelką cenę (nie sposób pojąć, dlaczego) chce się wkręcić w towarzystwo tancerzy, którzy pochodzą z nizin. Nie mają wykształcenia ani pieniędzy, bogatej rodziny ani możliwości na zmianę swojej sytuacji. I tak wybili się, że potrafią tańczyć. Mają za to pretensje do niej, że jest bogata, ułożona, kulturalna i z przyszłością. Za całe zło świata odpowiada ona i jej ojciec, bo są bogaci i to, że jedna z tancerek zaszła w niechcianą ciążę, także jest winą bogatych, bo to oni przecież kazali jej z łóżka do łóżka. Nasza bohaterka dzielnie znosi pyskówki i arogancję i za wszelką cenę pędzi z pomocą. Nawet za skrobankę płaci. Tancerka wówczas nieco się dobrucha, potem bardziej, gdy ojciec dziewczyny ratuje jej życie po całym ambarasie, ale bagno, w którym tkwią tancerze jest winą możnych.

Ameryka jest tutaj „tą wybraną ojczyzną gazet i polityki”

W „Karate Kid” (zwróćcie Państwo uwagę na daty produkcji filmów) matka chłopca pełni tylko rolę figuranta, a to dziewczyna (z bogatej rodziny) prowadzi młodego karatekę i bardzo przeżywa jego wygibasy na jednej zdrowej nodze podczas starcia z przeciwnikiem. Matka mimikę ma słabo rozwiniętą, bo w przesłaniu to dziewczyna ma kochać chłopca bardziej niż jego rodzona matka wychowująca go (oczywiście) samotnie.

„Bohaterskie” dziewczyny czasów amerykanizacji

Nie lubiły swoich wyżyn, były „równe” i wspaniałomyślne, no i co najważniejsze czuły się winne, że siedzą na tych wyżynach, a nie jak ludzie bronksu zamiast ziemniaków przeżuwają swoje „twarde życie” niczym cholewę od buta, kawałek po kawałku. Nie kpimy z biedy i wyalienowania, spoglądamy tylko na podtekst tych filmów, bo jest on mocny i niedwuznaczny. W latach 80-tych słychać było zaniepokojone głosy. W roku 1995 D. Strinati pisał: jeśli taka amerykanizacja jest rzeczywistym dążeniem, wówczas według Orwella „będą prawdziwe podstawy do przerażenia”.

Teraz jest już po „ptokach”

Czy da się z tym coś zrobić? Raczej nie. Kiedyś dyskutowano i „bito na alarm”, bo wydawało się ludziom, że można tego uniknąć. Współcześnie siedzimy po uszy w tandecie, pośród krzykliwych barw opakowań i haseł reklamowych. Możemy tego nie chcieć, nie zgadzać się z tym stylem, ale nie mamy wpływu na to, co się dzieje. To, co straciliśmy, to organiczna społeczność z żywą kulturą. Pieśni ludowe, tańce, folklor są znakami i wyrazem czegoś więcej: sztuki życia, sposobu uporządkowanego bytowania, podporządkowania się porom roku i warunkom klimatycznym. Można dowodzić, że to romantyczna wizja przeszłości, jednak należy sobie przede wszystkim uzmysłowić, co straciliśmy zrównując krótkie z wysokim.

Do następnego!